W taki mroźny i słoneczny dzień jak dziś, przypomina mi się
historia z mojego dzieciństwa, kiedy to włóczyłem się z kolegami po okolicznych
polach. Gdy jest się małym chłopcem to każda droga polna wiedzie ku przygodzie,
każdy zagajnik jest pełen nieodkrytych tajemnic i każdy cień staje się duchem.
Mając dwanaście lat żyłem już w słusznym przekonaniu iż wszędzie można znaleźć
jakąś tajemnice, więc wszędzie ich uparcie poszukiwałem.
Była niedziela. W tak
małej wsi był to zawsze dzień mszy, dobrego obiadu i popołudniowych wypraw w
nieznane, choć przeważnie owe nieznane było już kilka kilometrów od domu.
Jak pewnie wiecie w
Dachnowie jest kilka starych powojennych bunkrów, a kiedyś było ich znacznie więcej, ale z racji
tego, że były zbudowane nie z betonu, a z
drewna i ziemi to tuż po wojnie zostały zawalone, bądź wysadzone.
Z moich
przyjacielem Damianem na tamtą niedziele zaplanowaliśmy wypad do jednego z
pozostałych betonowych bunkrów. Zaraz popołudniu wyruszyliśmy ku naszej przygodzie.
Dzień
był mroźny i pogodny, na ziemi leżała jeszcze niewielka ilość przymarzniętego
śniegu, który chrupał pod naszymi butami. Do bunkra mieliśmy niecałe dwa kilometry, więc już
po kilkunastu minutach marszu zbliżyliśmy się do niego i przez jakiś czas
obserwowaliśmy go z odległości kilkunastu metrów. Jako chłopcy byliśmy
zafascynowani wojennymi fortyfikacjami a jednocześnie przestraszeni perspektywą
wejścia do zimnego i mrocznego pomieszczenia. Rodzice gdyby tylko wiedzieli
gdzie się wybieramy na pewno zabroniliby nam wyprawy, ponoć z powodu lisów
które pomieszkiwały w pobliżu bunkrów, ale my jako chłopcy baliśmy się też z powodu
opowieści które dotarły do nas od naszych starszych znajomych.
Opowiadali oni, że wybrali się na jesień do tego właśnie
bunkra, wspięli się na niego, nie wchodząc wcześniej do środka i jakiś czas tam stali gadając i śmiejąc się.
Po jakimś czasie zaczęli zrywać suche dzikie gruszki i rzucać w dół ku wejściu. A gdy mieli się już zbierać, w jednego z nich uderzyła gruszka, lecz jak
utrzymywali, nie spadła ona z drzewa, ktoś odrzucił ją z dołu. Myśleli, że to
czyjś żart, więc zrzucili tam jeszcze kila gruszek i kilka zostało odrzuconych
z powrotem. Po kilku minutach tego droczenia się, postanowili zbiec w dół do
bunkra i przestraszyć tym żartownisia, ot taka dziecięca naiwność. Gdy z krzykiem
zbiegli na dół ale nikogo przy wejściu nie zobaczyli, ruszyli do środka. Choć już z mniejszą
odwagą, jak sami potem przyznali. W środku również nikogo nie zastali, przestraszyli się i zwiali, a później wszystkim się chwalili, że spotkali ducha.
My staliśmy przed wejściem i szukaliśmy śladów na śniegu,
obeszliśmy bunkier i nie znaleźliśmy ani jednego śladu świadczącego o czyjejś
obecności. Śmiało zbliżyliśmy się do wejścia dodając sobie odwagi
żartami i popychając się nawzajem, ale w miarę jak się zbliżaliśmy nasz śmiech cichł a żartów o duchach
było coraz mniej.
Gdy byliśmy już przy samym
wejściu, nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Damian wszedł pierwszy, ja
tuż za jego plecami. Wymienialiśmy jedynie między sobą krótkie spojrzenia i
zachęcaliśmy się by iść dalej. Byliśmy w korytarzu i już staliśmy na progu
głównego pomieszczenia, gdy usłyszeliśmy czyjeś kroki na śniegu, które
dochodziły od strony drugiego z wejść. Zamarliśmy.
Ktoś stawiał wyraźne kroki,
ale nie śpieszyło mu się z wejściem. Mieliśmy wrażenie, że zakrada się ku nam i
wpadliśmy w panikę. Damian szturchną mnie z całej siły i ruszył przestraszony
ku wyjściu . Uderzyłem o ścianę korytarza i przez chwilę z paniki chciałem
uciekać w stronę wyjścia z którego dochodziły kroki, ale powstrzymałem się w
pół kroku, zdążyłem jedynie zobaczyć czyjś cień tuż przy wejściu. Wybiegliśmy,
cały czas odwracając się za siebie, by sprawdzić czy czyjaś ręka nie wyłania
się ku nam z bunkra i nie zechce nas schwytać.
Nic takiego się jednak nie stało. Nawet tak na prawdę nie dostrzegliśmy nikogo za nami. Zatrzymaliśmy się dopiero w
miejscu w którym wcześniej obserwowaliśmy bunkier. Nikt za nami nie wybiegł,
nikogo nie było przy bunkrze, ale wiedzieliśmy wtedy, że ktoś tam
na pewno był i być może nadal nas obserwuje.
Długo staliśmy i namyślaliśmy się
co z tym wszystkim zrobić, wreszcie zwyciężyła w nas odwaga i postanowiliśmy obejść
bunkier dookoła, jednak w bezpiecznej odległości i poszukać śladów na śniegu tego kto zapewne w tej chwili był w środku. Nie zajęło nam to długo, cały
czas się baliśmy i śpiesznym krokiem obeszliśmy bunkier, choć to nam wcale nie pomogło się uspokoić. Nie
znaleźliśmy bowiem żadnych śladów świadczących, że ktoś tam wszedł poza nami. Na
śniegu były jedynie nasze ślady i nikogo więcej.
Przyznam, że wtedy na prawdę zaczęliśmy się bać, opowieść kolegów o duchu przestała być tylko opowieścią. Szukaliśmy ducha i go znaleźliśmy, choć wam pewnie trudno w to
wszystko uwierzyć. Po kilku minutach postanowiliśmy pójść do domu i nikomu o
tym nie opowiadać. Wybraliśmy inną drogę, naokoło, bo słońce było jeszcze
wysoko nad horyzontem, a my mieliśmy czas by o tym pogadać. Była to też droga z której lepiej widać
wejście do bunkra. Gdy po chwili marszu spojrzeliśmy na wejście, to w korytarzu zamajaczyła na jakaś
sylwetka, wysokiego przygarbionego człowieka, którego twarzy nie sposób było
dojrzeć. Wydawało się nam, że stoi i patrzy jak odchodzimy.
To co przeżyliśmy tamtego dnia długo nie dawało nam spokoju,
zastanawialiśmy się co tak naprawdę się wydarzyło. Czy ktoś zrobił nam kawał,
czy może był to jakiś włóczęga, a może jednak naprawdę zobaczyliśmy ducha.
Nieco światła na tą sprawę rzuciła moja późniejsza rozmowa z dziadkiem.
W
pewien letni wieczór zagadnąłem go, czy aby nie wie czegoś ciekawego o naszych
dachnowskich bunkrach. Pamiętam, że jak zawsze spojrzał na mnie swoim ciężkim
wzrokiem człowieka który nie jedno przeżył i nie jedno widział. Przez chwile
milczał jakby się zastanawiał czy mi opowiedzieć czy nie, po czym jak to często
bywało, gdy miał mi coś opowiedzieć z czego babcia nie byłaby zadowolona,
przestrzegł mnie bym nigdy sam nie zapuszczał się do tych bunkrów. Później
opowiedział mi krótką historie o tym, że pod koniec wojny w tych bunkrach
ukrywał się dezerter z armii rosyjskiej, którego w końcu schwytali i zastrzelili
w jednym z ‘ziemnych’ bunkrów, po czym wysadzili bunkier, a jego szczątki tam
pozostały. Co według mojego dziadka było błędem, bo jak to określił 'ludzie których nie pochowano należycie,
lubią wracać’.
Co sądzicie o tej historii?
Czy wy włóczyliście się kiedyś po naszych bunkrach? Czy
coś w nich widzieliście, słyszeliście, czuliście? Piszcie.
Jeremiasz