czwartek, 5 marca 2015

Mieszkaniec



W taki mroźny i słoneczny dzień jak dziś, przypomina mi się historia z mojego dzieciństwa, kiedy to włóczyłem się z kolegami po okolicznych polach. Gdy jest się małym chłopcem to każda droga polna wiedzie ku przygodzie, każdy zagajnik jest pełen nieodkrytych tajemnic i każdy cień staje się duchem. Mając dwanaście lat żyłem już w słusznym przekonaniu iż wszędzie można znaleźć jakąś tajemnice, więc wszędzie ich uparcie poszukiwałem.


Była  niedziela. W tak małej wsi był to zawsze dzień mszy, dobrego obiadu i popołudniowych wypraw w nieznane, choć przeważnie owe nieznane było już kilka kilometrów od domu.

 Jak pewnie wiecie w Dachnowie jest kilka starych powojennych bunkrów, a  kiedyś było ich znacznie więcej, ale z racji tego, że były zbudowane nie z betonu, a z drewna i ziemi to tuż po wojnie zostały zawalone, bądź wysadzone.

  
Z moich przyjacielem Damianem na tamtą niedziele zaplanowaliśmy wypad do jednego z pozostałych betonowych bunkrów. Zaraz popołudniu wyruszyliśmy ku naszej przygodzie.
 Dzień był mroźny i pogodny, na ziemi leżała jeszcze niewielka ilość przymarzniętego śniegu, który chrupał pod naszymi butami. Do bunkra mieliśmy niecałe dwa kilometry, więc już po kilkunastu minutach marszu zbliżyliśmy się do niego i przez jakiś czas obserwowaliśmy go z odległości kilkunastu metrów. Jako chłopcy byliśmy zafascynowani wojennymi fortyfikacjami a jednocześnie przestraszeni perspektywą wejścia do zimnego i mrocznego pomieszczenia. Rodzice gdyby tylko wiedzieli gdzie się wybieramy na pewno zabroniliby nam wyprawy, ponoć z powodu lisów które pomieszkiwały w pobliżu bunkrów, ale my jako chłopcy baliśmy się też z powodu opowieści które dotarły do nas od naszych starszych znajomych.

Opowiadali oni, że wybrali się na jesień do tego właśnie bunkra, wspięli się na niego, nie wchodząc wcześniej do środka  i jakiś czas tam stali gadając i śmiejąc się. Po jakimś czasie zaczęli zrywać suche dzikie gruszki i rzucać w dół ku wejściu. A gdy mieli się już zbierać, w jednego z nich uderzyła gruszka, lecz jak utrzymywali, nie spadła ona z drzewa, ktoś odrzucił ją z dołu. Myśleli, że to czyjś żart, więc zrzucili tam jeszcze kila gruszek i kilka zostało odrzuconych z powrotem. Po kilku minutach tego droczenia się, postanowili zbiec w dół do bunkra i przestraszyć tym żartownisia, ot taka dziecięca naiwność. Gdy z krzykiem zbiegli na dół ale nikogo przy wejściu nie zobaczyli, ruszyli do środka. Choć już z mniejszą odwagą, jak sami potem przyznali. W środku również nikogo nie zastali, przestraszyli się i zwiali, a później wszystkim się chwalili, że spotkali ducha.

My staliśmy przed wejściem i szukaliśmy śladów na śniegu, obeszliśmy bunkier i nie znaleźliśmy ani jednego śladu świadczącego o czyjejś obecności. Śmiało zbliżyliśmy się do wejścia dodając sobie odwagi żartami i popychając się nawzajem, ale w miarę jak się zbliżaliśmy nasz śmiech cichł a żartów o duchach było coraz mniej.

 Gdy byliśmy już przy samym wejściu, nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Damian wszedł pierwszy, ja tuż za jego plecami. Wymienialiśmy jedynie między sobą krótkie spojrzenia i zachęcaliśmy się by iść dalej. Byliśmy w korytarzu i już staliśmy na progu głównego pomieszczenia, gdy usłyszeliśmy czyjeś kroki na śniegu, które dochodziły od strony drugiego z wejść. Zamarliśmy.

 Ktoś stawiał wyraźne kroki, ale nie śpieszyło mu się z wejściem. Mieliśmy wrażenie, że zakrada się ku nam i wpadliśmy w panikę. Damian szturchną mnie z całej siły i ruszył przestraszony ku wyjściu . Uderzyłem o ścianę korytarza i przez chwilę z paniki chciałem uciekać w stronę wyjścia z którego dochodziły kroki, ale powstrzymałem się w pół kroku, zdążyłem jedynie zobaczyć czyjś cień tuż przy wejściu. Wybiegliśmy, cały czas odwracając się za siebie, by sprawdzić czy czyjaś ręka nie wyłania się ku nam z bunkra i nie zechce nas schwytać.

Nic takiego się jednak nie stało. Nawet tak na prawdę nie dostrzegliśmy nikogo za nami. Zatrzymaliśmy się dopiero w miejscu w którym wcześniej obserwowaliśmy bunkier. Nikt za nami nie wybiegł, nikogo nie było przy bunkrze, ale wiedzieliśmy wtedy, że ktoś tam na pewno był i być może nadal nas obserwuje. 
Długo staliśmy i namyślaliśmy się co z tym wszystkim zrobić, wreszcie zwyciężyła w nas odwaga i postanowiliśmy obejść bunkier dookoła, jednak w bezpiecznej odległości i poszukać śladów na śniegu tego kto zapewne w tej chwili był w środku. Nie zajęło nam to długo, cały czas się baliśmy i śpiesznym krokiem obeszliśmy bunkier, choć  to nam wcale nie pomogło się uspokoić. Nie znaleźliśmy bowiem żadnych śladów świadczących, że ktoś tam wszedł poza nami. Na śniegu były jedynie nasze ślady i nikogo więcej.


Przyznam, że wtedy na prawdę zaczęliśmy się bać, opowieść kolegów o duchu przestała być tylko opowieścią. Szukaliśmy ducha i go znaleźliśmy, choć wam pewnie trudno w to wszystko uwierzyć. Po kilku minutach postanowiliśmy pójść do domu i nikomu o tym nie opowiadać. Wybraliśmy inną drogę, naokoło, bo słońce było jeszcze wysoko nad horyzontem, a my mieliśmy czas by o tym pogadać. Była to też droga z której lepiej widać wejście do bunkra. Gdy po chwili marszu spojrzeliśmy na wejście, to w korytarzu zamajaczyła na jakaś sylwetka, wysokiego przygarbionego człowieka, którego twarzy nie sposób było dojrzeć. Wydawało się nam, że stoi i patrzy jak odchodzimy.

To co przeżyliśmy tamtego dnia długo nie dawało nam spokoju, zastanawialiśmy się co tak naprawdę się wydarzyło. Czy ktoś zrobił nam kawał, czy może był to jakiś włóczęga, a może jednak naprawdę zobaczyliśmy ducha. Nieco światła na tą sprawę rzuciła moja późniejsza rozmowa z dziadkiem.
 W pewien letni wieczór zagadnąłem go, czy aby nie wie czegoś ciekawego o naszych dachnowskich bunkrach. Pamiętam, że jak zawsze spojrzał na mnie swoim ciężkim wzrokiem człowieka który nie jedno przeżył i nie jedno widział. Przez chwile milczał jakby się zastanawiał czy mi opowiedzieć czy nie, po czym jak to często bywało, gdy miał mi coś opowiedzieć z czego babcia nie byłaby zadowolona, przestrzegł mnie bym nigdy sam nie zapuszczał się do tych bunkrów. Później opowiedział mi krótką historie o tym, że pod koniec wojny w tych bunkrach ukrywał się dezerter z armii rosyjskiej, którego w końcu schwytali i zastrzelili w jednym z ‘ziemnych’ bunkrów, po czym wysadzili bunkier, a jego szczątki tam pozostały. Co według mojego dziadka było błędem, bo jak to określił 'ludzie których nie pochowano należycie, lubią wracać’. 

Co sądzicie o tej historii?
Czy wy włóczyliście się kiedyś po naszych bunkrach? Czy coś w nich widzieliście, słyszeliście, czuliście? Piszcie. 

Jeremiasz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz